poniedziałek, 27 lipca 2015

ONKO: WALKA Z RAKIEM

"Musisz walczyć, musisz walczyć..." - to tekst, który ostatnio słyszę równie często jak "będzie dobrze..."
"Musisz walczyć..."
Hmm, jasne...
Hmm, oczywiste...
Tylko co ja niby konkretnie mam takiego robić?
Strzelać w niebo kamieniami z procy?
Czy kupić jakąś maczetę na allegro i w ramach walecznego nastroju sama się wypatroszyć?

sobota, 25 lipca 2015

ONKO: DIAGNOZA

Piątek, 17 lipca 2015 r.
Telefon ze szpitala
Szpital: Pani X, przyszły już pani wyniki z histopatologii
Pani X: I są złe, skoro dzwonicie...
Szpital: .....
Pani X: Czy słusznie się domyślam, że lepiej będzie, jeśli skontaktuję się z lekarzem wcześniej niż później?
Szpital: Tak. 

Wtorek, 21 lipca 2015 r.
W gabinecie
D.R.: Pani Xsiu, pomimo stosowania różnych terapii, rozwinął się rak.  

Dziwne to wszystko jakieś takie. Słońce sobie dalej świeci, drzewa nadal są zielone a młode bocianki zawzięcie trenują pierwsze loty. Najpierw wznoszą się pionowo nad gniazdem i zaraz lądują. Dopiero za jakiś czas odważą się odlecieć na metr, dwa od niego. 

 

niedziela, 12 lipca 2015

KOSIĆ ALBO NIE KOSIĆ - OTO JEST PYTANIE

W początkach mojego wiejskiego żywota starałam się sprostać oczekiwaniom sąsiadów i znajomych mnie odwiedzających odnośnie mojej skromnej posesyjki. Oczekiwaniom wyrażonym, ale także tym, które zaledwie przeczuwałam.
Swoisty punkt honoru stanowi w tym zakresie posiadanie idealnie przystrzyżonego, soczysto zieloniutkiego, równiusieńkiego trawniczka.
Naprawdę się starałam. Sporadycznie, to sporadycznie, ale jednak. Najpierw najzwyczajniej nie miałam czasu. Chałupa w rozpapranym remoncie, kasa z kredytu dawno się skończyła a stan nadal opłakany. Brałam więc każdą możliwą i niemożliwą fuchę, pakowałam wszystko w chałupkę, żeby tylko jakoś pierwszą zimę w niej przetrwać. Trawka więc niepokojona przeze mnie zbytnio nie była i spokojnie falowała sobie na wietrze, bo gdy przyjeżdżałam wieczorem, to siły starczało mi tylko na szybką kąpiel i bach do łóżka.
Aż usłyszałam od pewnego starszego, zapewne w gruncie rzeczy bardzo miłego pana, przechodzącego nieopodal mego płota, dosadny komentarz odnośnie stanu mojej gospodarki. Zacisnęłam zęby, a następnego dnia obleciałam wszystkie moje ary sierpem. Ruszyć się nie mogłam kilka dni, no ale skoszone było, a przemiły pan mógł sobie spacerować koło mojej zagrody z mniejszym poczuciem obrzydzenia.
Kolejnego roku, wiosną, chcąc sprostać potrzebom estetycznym potencjalnych spacerowiczów, zainwestowałam w kosę. Takie coś, co w paru znaczących bitwach się przydało, a jak akurat była przerwa we wrogich najazdach, to się tym zboże ścinało. Do trawy też się nada. Machałam ci ja tą kosą dzielnie co jakiś czas. Jednak moje wysiłki w oczach otoczenia nadal chyba niewystarczające były, bo latem, jeszcze tego samego roku, znajomi sprezentowali mi niepotrzebną im już kosiarkę elektryczną.
Tak zaopatrzona, z całych sił starałam się przez parę lat akcjom koszeniowym jakiejś systematyczności nadać. Ale z każdym wyjazdem z kosiarką miałam coraz więcej wątpliwości.
1. Koszenie zajmuje mnóstwo czasu. Najpierw trzeba kosiarkę wygrzebać spośród innych rupieci, potem przedłużacze porozciągać. A najdłużej trwa przeniesienie z części do koszenia wszystkich żab, ropuch i winniczków oraz pilnowanie, żeby się to całe tałatajstwo nie zaczęło przemieszczać w niewłaściwym kierunku. A z następnego kawałka apjać od nowa. Raz, jeden jedyny, pomimo tych środków ostrożności, żaba wpadła pod kosiarkę - koszmary śnią mi się do dzisiaj.
2. Taki skoszony plac wcale mi się nie podoba. Gdy rośliny rosną jak chcą, cechuje je duża różnorodność. Poza eksperymentalnym warzywniakiem i ogródkiem zielnym oraz  równie eksperymentalnym sadkiem, generalnie nie ingerowałam w zastaną roślinność - ograniczyłam się do postawienia dwóch betonowych wielkich donic przed chałupką. Samoczynnie rośnie mi wiele ziół - pokrzywa, piołun, mniszek, krwawnik, cykoria podróżnik, babki, tasznik, żywokost i inne, różne gatunki traw, kwiaty polne. Lubię na nie patrzeć, podobają mi się. Zauważyłam też, że zdarza im się zmieniać stanowisko lub nawet zniknąć na rok czy dwa a w to miejsce pojawiają się zupełnie nowe. Po każdej akcji koszenia, zwłaszcza takiego podrośniętego buszu (określenie jednego z kolegów, jego ulubione pytanie i od razu odpowiedź: "I co u ciebie, skoszone? A gdzie tam, pewnie busz po szyję") było mi zwyczajnie smutno i chętniej patrzyłam przez okno na sąsiednią łąkę niż własne podwórze.
3. Koszenie powoduje straty. Jeszcze smutniej mi było, gdy kiedyś źle "wycelowałam" i oprócz kępy trawy usiekłam kosą też kalinę. Jest jeszcze malutka a już co roku ma jeden piękny "pomponik". Na szczęście udało się ją uratować, odchorowała to oskalpowanie, ale ocalała. Tyle szczęścia nie miała natomiast jedna z moich forsycji, dzieciaki gości ścięły ją kosiarką elektryczną przy samej ziemi - niestety nie odbiła już.
4. Niekoszenie rozwija kompetencje społeczne. Dane mi było jeszcze raz usłyszeć równie niepochlebny komentarz o moim gospodarowaniu od miłego pana. Tym razem jednak, miast skulić uszy jak poprzednio, podjęłam rękawicę i wdałam się w rozmowę. Wesołym tonem tłumaczyłam mu coś w ten deseń: "Ależ proszę pana, to wszystko jest celowym działaniem. Jak pan chce mieć sałatkę do obiadu, to co pan robi? No jedzie pan do Miejscowości i kupuje jakieś warzywa albo sałatkę w słoiku. A ja wychodzę na dwór, tu skubnę mniszka, tam gwiazdnicę, trochę podagrycznika i mam sałatkę. Gratis. Albo jak pana żołądek boli, to co pan robi? Ano jedzie do Miejscowości, do apteki i buli pan za leki. A ja znowu wychodzę na dwór, krwawnika sobie urwę i nigdzie jeździć nie muszę". Miły pan nie wiedział, czy ja tak poważnie, czy żartuję, ale od tamtej pory przynajmniej odpowiada na moje "dzień dobry" i komentarze sobie darował :-).
5. "Glacowaty" trawnik jest bezużyteczny. Rośnie na nim tylko niska trawa. Może i piękna ona jest. Chociaż ja niczego pięknego nie potrafię w niej dostrzec. Wątpię też, aby w naturze występowały takie bezsensowne monokultury. No i jaki pożytek z takiego boiska, chyba, że ktoś piłkę chce na nim kopać. A jak rośnie sobie to, co chce, to zawsze coś się przyda. Wiele chwastów przydaje się na różne dolegliwości, można z nich robić nawóz (np. słynna gnojówka pokrzywowa) lub opryski. No a przede wszystkim wiele chwastów zwyczajnie można zjeść i do tego są całkowicie za darmo i rosną same. Zauważyłam też, że zostawiając je nawet między grządkami, w pewnym stopniu chronią moje zasiewy. Np. bób ocalał mi przed mszycą, bo ta skoncentrowała się na dzikiej roślince rosnącej obok - jeszcze nie zupełnie rozumiem o co tu chodzi, na razie tylko zaobserwowałam zjawisko, wszak mszyca uwielbia bób.
Reasumując, tak czy siak 

A,  PIERDOLĘ.... NIE KOSZĘ :-))))))))) 

ps. może zacząć produkować koszulki z takim napisem i obrazkiem przekreślonej kosiarki (w kole, jak znak drogowy)  analogicznie do koszulek odnoszących się  do pracy (roboty) :-))