poniedziałek, 28 grudnia 2015

SPACER

Neuropatyczne stopy jakoś tak same zaprowadziły mnie na cmentarz. 
Po prawej - dziecięce mogiłki. Takie malutkie. Świeża, kilka kwiatowych wianuszków i maskotki, dużo maskotek. Filigranowa, z białego kamienia, starannie wyczyszczona, pięciolatek zmarły w latach 60. a ktoś ciągle pali lampki. W kształcie kołyski, metalowe ażurowe boki i marmurowa kołderka. Zarośnięta, bezimienna, z rozsypującymi się wyblakłymi plastykowymi kwiatami, ktoś zatknął krzywy krzyżyk ze związanych dwóch gałązek. I inne. I zadbane i zapomniane. I ci co zasnęli, na zawsze kilkuletni, kilkumiesięczni, a niektórzy kilku- lub jednodniowi.
Przemijanie mód cmentarnych. Pomniki z lat 50.-60. : beton (?), kwadratowe tablice przedzielone średnim krzyżem, dużo miejsca na kwiaty. Lata 70.-90. : marmur, lastriko, nadal sporo miejsca na kwiaty. Obecnie pomniki całe z kamienia, a nawet same płaskie płyty rzucone na ziemię widziałam. Dookoła pomników kostka ułożona. Kto by miał czas kwiatki dwa razy w roku sadzić, podlewać dwa razy w tygodniu, ziemię wokół grabić.
I ciasno. Strasznie ciasno. Grób jeden koło drugiego. A i w niejednym grobie piętrowo leżą. Żadnej prywatności, intymności. Jak ktoś mieszkał całe życie w jakimś mrówkowcu, to może mu i nie przeszkadza. Ale jak ktoś z wiejskiej chatki ? Z przodu las a po bokach łąki - to jak się przenieść w taki tłok? I jeszcze takim straszliwym głazulcem mieliby mnie przywalić?
Przy każdym domu powinna stać ścianka z przytulnymi niszami na urny. Albo specjalna półeczka przy kominku. Na takiej półeczce mogłabym wygrzewać swoje proszki :). Wyprowadzasz się, zabierasz "swoje" urny ze sobą. Znika problem porzuconych grobów. Gorzej, jak by się krewni kłócili, u kogo urna ma stać, a najgorzej to już chyba, jakby nikt zupełnie jej nie chciał...
Najbardziej odpowiada mi jeszcze inna koncepcja. Wykonalna i żadnego zagrożenia sanitarnego, mam więc nadzieję, że przyjaciele nie stchórzą ; )

A póki co, jutro wracam do domciu :-))).

czwartek, 24 grudnia 2015

ONKO: CHUSTA

Poproszono mnie o przyjście na Wigilię w chuście.
Zdziwiłam się wielce, bo nic o rodzinnych zmianach wyznaniowych nie było mi wiadomo.
Ale nie, to nie o to szło.
Chodzi o to, żebym szoku i traumy nie wywoływała.
Nie lubię nikomu sprawiać przykrości, więc chętnie się zgodziłam. 
Pod jednym maleńkim warunkiem:
 WSZYSCY ŁYSI W RODZINIE MUSZĄ ZAŁOŻYĆ CHUSTY
 ; )

czwartek, 17 grudnia 2015

ONKO: SZKLANKA PEŁNA CZY PUSTA ?

Miałam wczoraj 5 wlew.
A po 4 dostałam skierowanie na TK. Nie jechałam na rozmowę z onkologiem z żołądkiem w gardle ze strachu, bo opis dostałam po badaniu, więc znałam wynik. Część guzów zmniejszyła się o połowę, kilka mniej, żaden nie został w tym samym rozmiarze ani żaden nie wzrósł - szklanka pełna.
Chociaż jak przeczytałam opis, to byłam zdziwiona negatywnie: JAK TO? DLACZEGO NIE MA CUDU? DLACZEGO NIE ZNIKNĘŁY? DLACZEGO???
Szybko skarciłam się za takie myślenie i przeszłam do chwalenia wszystkich moich organów za dzielne znoszenie chemii i dobrą robotę.
Chemioterapeutka wyjaśniła mi, że przy takim wyniku (wyszło jej 36%) mówimy o częściowej remisji i jest to dobry wynik, którym należy się cieszyć - szklanka pełna.
Dostanę jeszcze dwie chemie (z czego jedna właśnie za mną) i bez względu na kolejny wynik na tym kończymy, bo w chemioterapii paliatywnej (JAK JA NIENAWIDZĘ SŁOWA PALIATYWNEJ) nie czeka się na remisję całkowitą - szklanka pusta.
Nie dostanę więcej chemii ze względu na jej toksyczność i ze względu na to, że musi coś zostać, co będzie można mi podać, gdy guzy znów zaczną rosnąć - szklanka pusta.
W "przerzuconym" raku trzonu macicy niewiele jest możliwości. Można jeszcze wejść z hormonoterapią - ale reaguje na nią tylko 10 % chorych - czyli skuteczność chujowa. Radioterapia odpada na ten moment - zbyt duży obszar musiałby być naświetlony, wejdzie w grę, gdy już nic nie zostanie i nie będę wyrabiać z bólu- szklanka pusta.
Po 6 wlewie przejdę pod opiekę poradni onkologicznej. Opieka polegać będzie na co trzymiesięcznej kontroli, czy jeszcze jestem w remisji częściowej osiągniętej po chemii, czy już nie jestem i nastąpił progres. Nie wiadomo, ile czasu mogę być w tej częściowej remisji. Statystycznie kilka miesięcy, praktycznie od 1 miesiąca do 12 miesięcy, ale rok to już wariant bardzo optymistyczny - szklanka pusta.
I jeszcze były życzenia spokojnych Świąt. SPOKOJNYCH ŚWIĄT, KUŹWA.

ps. Mój mózg tak działa po chemii, a dokładniej nie działa, że zredagowanie tego wpisu i usunięcie literówek zajęło mi ponad 4 godziny :-(. Mam jeszcze kilka zaległych, ale najbliższe 3 dni to będzie plackowanie (czyt. leżenie plackiem w łóżku), ale potem - jak Feniks z popiołu :-)



poniedziałek, 7 grudnia 2015

ONKO: POŁOWICZNA ODWAGA

Odważyłam się w końcu zadać mojej Onkolożce TO pytanie:
Ja: Pani Doktor, czy ja w ogóle mam szansę dożyć 45 urodzin?
O: No, tak.
Nie odważyłam się jednak zapytać: W jakim stanie?

wtorek, 1 grudnia 2015

ROBI SIĘ: KOMINY A SPRAWA KOCIA

Zgodnie z powziętym postanowieniem zabrałam się za kończenie pozaczynanych robótek. Na pierwszy rzut poszedł sweterek z Angora Activa  YarnArt widoczny na zdjęciu z poprzedniego posta. W ubiegłym roku kupiłam motek koloru 845 oraz 5 motków koloru 852.  
Opaska z motka z cechami włóczki

Włóczka jest bardzo wydajna. Z pierwszego koloru zrobiłam czapkę i wąski komin - nosiłam je jeszcze niedawno :-) a z drugiego zaczęłam sweterek. Po zrobieniu przodu, tyłu i prawie całych rękawów (robię zawsze dwa równocześnie) - poszły na to jedynie 3 motki i to niecałe - stwierdziłam, że eee.... nie o to mi chodziło i rzuciłam robótkę.
Po powrocie do niej - 1 motek podarowałam goszczącej u mnie M., która zrobiła sobie szal z nici pojedynczej, ja zrobiłam zaś komin pojedynczą nicią z drugiego napoczętego motka - na prezent dla Mam.
Komin (jeszcze nie zszyty) z pojedynczej nici
 Sobie zrobiłam czapkę i komin z podwójnej nici - jedną z nich stanowiła nitka z resztki motka oraz prutego sweterka a drugą z prutego "ubiegłorocznego" komina z drugiego odcienia - powstał ciekawy melanżyk.
W trakcie "dłubania"






       
i gotowe ...dobra, komin nie zszyty ;-(     

















Skoro prawie "wykończyłam" tę włóczkę, to uznałam, że mam prawo do nowego projekciku i .... machnęłam kolejny komin na prezent dla Mam. Tym razem gruby, mięciutki i cieplutki. Robiłam na 50 oczek, długość 150 cm - a co, należy jej się solidny szyjoocieplacz :-). Znów użyłam włóczki YarnArt, lecz tym razem Everest.

Włóczka bardzo mi się podoba, jest milusia i mięsista, no i bardzo szybko się z niej robi. Komin na zdjęciu wyszedł nieco jaśniejszy, w rzeczywistości jest bardziej "mroczny".
Oczywiście..... nie zszyty
 Wszystko wykonałam ściegiem "oszukanym" angielskim - w sam raz na stany pochemijne, gdy tylko łatwym rzeczom jestem w stanie sprostać.
Aby dopełnić danej sobie obietnicy kończenia zaczętego wróciłam jeszcze do resztek z prutego sweterka i zaczęłam... kolejny sweterek, ale według innej koncepcji. A że z podwójnej nici, to ... muszę dokupić jeszcze dwa moteczki :-).

Kominy wystąpiły już 3, a nawet 4 jeśli ujmować i ten pruty :) a gdzie sprawa kocia? Sprawa kocia rozgrywa się w lepszych okresach między wlewami - robię różne ozdóbki świąteczne na szydełku na kiermasz świąteczny, dochód przeznaczony będzie na kociętnik. Zaplanowałam białe i niebieskie duże gwiazdki (2x6 sztuk - już mam), dzwonki ze złotym i srebrnym wykończeniem (2 x 6 sztuk - częściowo mam), kilka dużych dzwonków - różne wzory, trochę myszek i jak dam radę to jeszcze komplet sopelków i może kilka choineczek. Sprawę uważam za priorytetową, więc na czas akcji zawieszam kończenie niedokończonego. Mam nadzieję, że moje wyróbki znajdą nabywców a chociaż jeden kociamber więcej będzie miał zimą ciepły kąt i pełną miseczkę.